Dokładnie tego samego dnia w „Życiu Warszawy” ukazał się artykuł, który wyjaśniał ideologiczne podstawy dekretu. Nie został podpisany, ale historycy sugerują, że powstał w środowisku urbanistów Biura Odbudowy Stolicy. Oto fragment tego tekstu: „Byłaby niewyobrażalnym błędem odbudowa miasta na dawnej sieci ulicznej, na dawnej siatce przedwojennych gruntów. Zburzenie Warszawy przez wroga daje pole do nieskrępowanej rekonstrukcji miasta, stworzenia zdrowego organizmu miejskiego. Nie można jednak osiągnąć tego bez gruntownej zmiany podziału bloków ulicznych i placów. Bez zmiany przeznaczenia terenów, rozluźnienia lub usunięcia na zawsze zabudowy na przestrzeniach gęsto zabudowanych. (…) Nieobecność właścicieli i ich spadkobierców (...) nie pozwoliłaby przez długie lata na przystąpienie do prac nad rekonstrukcją. Trzeba by przeprowadzić setki tysięcy dochodzeń, pertraktacji, postępowań wywłaszczeniowych i procesów sądowych. Trzeba by lat i olbrzymiego aparatu administracyjnego, by w tych warunkach sprawy własności uregulować. A zwlekać nie można”.
Komuniści jako wykonawcy
Wbrew potocznym opiniom w ówczesnych warunkach politycznych dekret nie był zaskoczeniem.
Wcześniej zapowiadały go komunistyczna publicystyka i wypowiedzi przedstawicieli nowego reżimu. I tak w lutym 1945 r. prezydent Warszawy gen. Marian Spychalski zapowiadał rozluźnienie zabudowy, a także powołanie państwowych firm budowlanych mających wyeliminować firmy prywatne. Z kolei Stanisław Tołwiński, poseł do KRN, mianowany 5 marca 1945 r. nowym prezydentem stolicy, zapowiedział planową odbudowę Warszawy, podczas której to państwo „będzie decydować o prawidłowym rozmieszczeniu ludności pracującej, co będzie wymagało ograniczenia własności prywatnej”. O niespodziance trudno więc mówić.
Jak zwraca uwagę autor tekstu „Jak Bierut i gangsterzy dali kamienicę Waltzom” (Superbiz.pl, 27.08.2016), idea nacjonalizacji majątku w centrum Warszawy nie pochodziła od komunistów. „Mówiło się o tym przed wojną, również w jej trakcie. W 1941 roku podziemna Komisja Rzeczoznawców Urbanistycznych prezentowała takie stanowisko: »Śródmieście pozostanie obszarem mieszanym. Właścicieli nieruchomości należy łagodnie wywłaszczyć, tzn. dać odszkodowanie w postaci papierów wartościowych o opóźnionym działaniu. Podwórza bloków śródmiejskich należy uporządkować i zazielenić«”.
Historyk PAN Andrzej Skalimowski też zwraca uwagę na ideologiczne korzenie dekretu. Tak mówił kilka lat temu podczas dyskusji redakcyjnej o odbudowie Warszawy w miesięczniku „Mówią Wieki”:
„Dekret Bieruta - złodziejstwo w majestacie prawa - nie był polskim wynalazkiem. Na mocy podobnych aktów przejmowano nieruchomości w zniszczonych miastach, np. w Rotterdamie. Dekret Bieruta - oczywiście stosowany w pełni, z odszkodowaniami wypłacanymi właścicielom - był czymś, o czym Stefan Starzyński mógł marzyć. Przypomnę, że gdy w latach trzydziestych przebijano ul. Bonifraterską, aby połączyć Żoliborz z centrum miasta, ratusz musiał wykupić kilkanaście parceli. Robiono to w tajemnicy, by powstrzymać spekulację. Przebicie dosyć krótkiej ulicy niemal zrujnowało miejski budżet. Po wojnie pojawiła się szansa, żeby diametralnie odmienić miasto, które leżało w gruzach, i pojawiły się warunki ustrojowe, który to umożliwiały”.
Zabrać 40 tys. działek!
Jakie były praktyczne skutki podpisanego przez Bolesława Bieruta dokumentu? Na własność gminy m.st. Warszawy przechodziły wszelkie grunty w przedwojennych granicach miasta. Dekret w założeniach miał ułatwić odbudowę stolicy, zwłaszcza dzielnic zrównanych z ziemią. Nie dotyczył budynków, tylko gruntów - budynki znajdujące się na nich miały pozostać własnością dotychczasowych właścicieli. W praktyce jednak zabierano właścicielom również kamienice lub poddawano je obowiązkowi kwaterunku - dotyczyło to zwłaszcza dzielnic centralnych, gdzie znajdowały się grunty o dużej wartości, jak Śródmieście, Mokotów czy Ochota. Na peryferiach ograniczano się głównie do przejęcia gruntów.
Fakty są nieubłagane: wskutek dekretu warszawiacy utracili od 20 do 40 tys. nieruchomości, co mogło stanowić nawet 94 proc. nieruchomości miasta w przedwojennych granicach. Całość odebranego dekretem mienia szacowana jest na mniej więcej 40 mld zł. W miejsce własności gruntów dekret przewidywał wieczystą dzierżawę albo odszkodowanie w miejskich papierach wartościowych. Na blisko 24 330 budynków i 40 tys. prywatnych parceli miasto miało wcześniej zaledwie 853 nieruchomości (zaliczano do nich nawet publiczne szalety i grunty niezabudowane).
„Dekret Bieruta ograniczył obrót gruntami, które przestały być zabezpieczeniem kredytu. Były to ciosy wymierzone przez władze w warszawskie mieszczaństwo, propagandowo motywowane tym, że inaczej nie uda się odbudować miasta. Gdyby nie było dekretu Bieruta, mielibyśmy silną warstwę mieszczańską. Ci ludzie, z wyjątkiem wymordowanych Żydów, powróciliby do Warszawy i odbudowywaliby domy, korzystając z możliwości dawanych przez kapitalizm. Prężnie działałyby podmioty prywatne i spółdzielcze. Prawdopodobnie główne ulice nie zostałyby przerobione na arterie tranzytowe, zbudowano by obwodnicę i metro” - uważa Artur Bojarski, historyk, autor tomu „Rozkaz: rozebrać Warszawę”.
Jak podnosi jednak wielu innych historyków, wśród ówczesnego prawodawstwa nacjonalizacyjnego dekret z 26 października jako jedyny, choć w sposób ułomny i nigdy niezrealizowany, przewidywał na rzecz podmiotów tracących własność wypłatę jakichkolwiek odszkodowań. Pozostałe akty nacjonalizacyjne, np. Dekret Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 6 września 1944 r. o przeprowadzeniu reformy rolnej czy Ustawa z dnia 3 stycznia 1946 r. o przejęciu na własność państwa podstawowych gałęzi gospodarki narodowej, takiej możliwości nie zakładały.
Ale - jak pisał Jerzy S. Majewski w tekście „Warszawskie przekleństwo Bieruta” - „komunalizacja gruntów prywatnych w stolicy budziła także inne reakcje i do dziś nie brak obrońców dekretu Bieruta przekonujących, że bez odebrania gruntu właścicielom miasto nie zostałoby szybko odbudowane”. Trudno nie zgodzić się z tą argumentacją w przypadku straszliwie zdewastowanych centralnych części miasta - bez komunalizacji ciężko byłoby w ogóle myśleć na przykład o odbudowie Muranowa, gdzie po zdławieniu powstania w getcie Niemcy zrównali dzielnicę z ziemią, a większość żydowskich właścicieli wymordowali.
„Dekret był niezbędny do odbudowy miasta. W 1945 r. istniała pełna świadomość własności prywatnej, ale też świetnie zdawano sobie sprawę z tego, że wywłaszczanie posesji za pomocą tradycyjnych metod trwałoby latami”
- uważa cytowany przez Majewskiego Jan Stachura, właściciel kancelarii prawnej zajmującej się zwrotem nieruchomości w Warszawie.
Podobne zdanie ma Bogdan Wyporek, architekt, członek zespołu urbanistów, którzy odbudowywali stolicę, wyrażone w wywiadzie dla „Newsweek Historia” (maj 2016): „(Dekret) był nieunikniony. Bez dekretu - nie Bieruta, jak się potocznie mówi - tylko dekretu o komunalizacji, stolica nie zostałaby odbudowana. Nie byłoby takiej możliwości. O potrzebie jego wprowadzenia mówili wszyscy, na czele z zachodnioeuropejskimi urbanistami, którzy nas odwiedzali. Ludzie, którzy przed wojną mieszkali w Warszawie, byli rozproszeni po świecie i kraju, nie można było ich znaleźć. Poza tym wiele rodzin zginęło. Gdyby nie przeprowadzono komunalizacji, to główne warszawskie ulice byłyby wąskie i niemal nieprzejezdne”.
Generalnie jednak dekret przyjęto niechętnie, by nie rzec wrogo. Opozycyjna prasa nie kryła negatywnego stosunku do pomysłów rządzących. PSL-owska „Gazeta Ludowa” pisała wręcz, że „warszawiacy, tak strasznie doświadczeni w czasie wojny, wygnani ze swych domostw i zwykle pozbawieni całego dobytku, teraz mają zostać obdarci z ostatniej własności, jaka im została”. „Wiadomości Gospodarcze” zaś, w owym czasie organ Izby Przemysłowo-Handlowej, dowodziły, że odbudowa nie wymaga wywłaszczenia wszystkich 40 tys. działek budowlanych na obszarze miasta.
Co się stało na Ochocie
Większość budynków, zabranych niegdyś na mocy dekretu o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze Warszawy, stała się zwykłymi czynszówkami. Są one obecnie w złym stanie technicznym, zwłaszcza że od momentu złożenia zastrzeżenia przez dawnych właścicieli miasto przestaje łożyć na remonty tych obiektów. Należy też dodać, że z reguły obiekty te wcześniej były eksploatowane przez miasto w sposób bardzo niskonakładowy - nigdy nie były remontowane. Obiekty te przez lata niszczały i po ich odzyskaniu przez właścicieli wymagają z reguły dużych nakładów finansowych.
Skutki „bierutyzacji” dobrze widać na przykładzie opisanego przez Majewskiego przypadku z Kolonii Staszica: „Trudno uzasadnić odbieranie własności gruntu na ocalałej z pożogi prawobrzeżnej Pradze czy w mniej zniszczonych dzielnicach powstałych w latach międzywojennych, takich jak Żoliborz czy Ochota. Te rejony miasta nie wymagały przekształceń urbanistycznych, a stojące tu budynki stosunkowo łatwo można było odbudować. Wracający warszawiacy szybko zaczynali remonty. »Nasz dom na Żoliborzu przy Fortecznej zaraz po wojnie został rozszabrowany, a złodzieje wyrwali nawet podłogi. Mój ojciec wrócił jednak do budynku i wyremontował go do spółki z przyjacielem poznanym w Auschwitz« - opowiadał Piotr Rodowicz”.
Dodajmy, że tuż po wojnie w podobny sposób postępowały tysiące warszawiaków. Mieszkańcy wspomnianej Kolonii Staszica na Ochocie, składającej się z szeregowców, willi i niewysokich budynków wielorodzinnych, zastali domy spalone, ale nadające się do odbudowy. Zatem „remontowali je nielegalnie, bo nie godzili się na to urbaniści z Biura Odbudowy Stolicy, którzy w miejscu Kolonii Staszica, jednym z najbardziej udanych przedsięwzięć architektonicznych Warszawy lat 20., chcieli urządzić tereny zielone. Dopiero w początku października 1945 r. BOS zgodziło się, by te »burżuazyjne wille i szeregowce« tymczasowo odbudować, z zastrzeżeniem że w przyszłości zostaną zburzone”.
Incydent opisany przez Majewskiego ukazuje absurdalność wielu pomysłów urbanistów BOS zmierzających do totalnego przekształcenia odbudowywanego miasta. Zamiana w park łatwych do wyremontowania kwartałów domów z przemyślaną siecią uliczek, placyków oraz chętnymi do odbudowy właścicielami stanowiła utopię możliwą tylko przy całkowitej komunalizacji gruntów. Niektórzy varsavianiści twierdzą również, że dekret spowodował znaczny zastój odbudowy Warszawy. By to zmienić, wydano kolejny dekret zmuszający właścicieli do renowacji zniszczonych przez wojnę domów. Jeśli właściciel zwlekał z odbudową lub remontem, dokonywało tego miasto na jego koszt. Do czasu spłacenia należności dom taki stawał się własnością gminy. W ten sposób przejęto wiele kolejnych nieruchomości.
Jak wyglądała praktyka stosowania dekretu? Gmina informowała początkowo o przejęciu nieruchomości poprzez przysłanie odpowiedniej komisji i wręczenie odpowiedniego dokumentu dotychczasowemu właścicielowi. Mógł on na podstawie art. 7 dekretu złożyć wniosek o prawo własności czasowej (od 1961 r. nazywane prawem użytkowania wieczystego) w ciągu sześciu miesięcy od dnia objęcia w posiadanie gruntu przez gminę.
W późniejszym czasie procedurę uproszczono: zamiast informacji komisji następowało rozklejenie obwieszczeń i ogłoszenie w gazecie, później były to już tylko obwieszczenia wywieszane w urzędach. Ponieważ niewiele osób mogło czytać dokładnie obwieszczenia, wielu właścicieli nie wiedziało o tym, że zostało już pozbawionych swojej własności. W ten sposób właściciele często „przegapiali” sześciomiesięczny termin na złożenie wniosku o własność czasową.
W przypadku braku wniosku dekretowego nieruchomość przechodziła, zgodnie z literą dekretu, na własność gminy (po likwidacji gmin w 1950 r. zaś bezpośrednio na własność Skarbu Państwa). W przypadku złożenia wniosku był on najczęściej rozpatrywany odmownie, co także skutkowało przejęciem nieruchomości przez gminę lub Skarb Państwa. Odmowa często nie miała podstawy prawnej lub miała wadliwą podstawę prawną, sprzeczną z brzmieniem art. 7 ust. 2 dekretu.
Akcja „Dokwaterowanie!”
Wprawdzie w dekrecie była mowa o odszkodowaniu dla wywłaszczanych właścicieli, jednakże odnoszące się do tej kwestii artykuły 8 i 9 nigdy nie były zrealizowane z powodu braku przepisów wykonawczych. Powód jest prosty - nie zostały one nigdy uchwalone. Przenieśmy się w czasie: w 1985 r. artykuły 8 i 9 dekretu zostały wygaszone, co uniemożliwia dzisiejszym spadkobiercom uzyskanie odszkodowania na podstawie dekretu. Pozostałe artykuły dekretu obowiązują po dziś dzień. Do wielu nieruchomości warszawskich są zgłoszone roszczenia dawnych właścicieli i ich następców prawnych, którzy podważają podstawy prawne, w oparciu o które zostali pozbawieni swej własności.
Jedynym wyznacznikiem przyznania lub odmowy prawa własności czasowej powinno być, zgodnie z art. 7 dekretu, tylko to, czy korzystanie z nieruchomości przez dotychczasowego właściciela da się pogodzić z planem zagospodarowania przestrzennego. Tymczasem w większości orzeczeń negatywnie rozpatrywanych wniosków dekretowych organ administracyjny nie dokonywał takiej analizy, argumentując, że nie może przyznać użytkowania wieczystego lub odmawiał „z jakichkolwiek innych przyczyn”, nie argumentując z jakich, w najlepszym wypadku powołując się na argumenty, „że budynek jest duży” w świetle ustawy o gospodarce lokalami.
Tak zwany dekret Bieruta od początku stwarzał trudności w interpretacji prawnej.
Nie regulował m.in. zagadnień praw najmu. 21 grudnia 1945 r. wydano więc dekret o publicznej gospodarce lokalami i kontroli najmu, zwany dekretem o zagęszczaniu, który w założeniu umożliwić miał racjonalną gospodarkę szczupłymi zasobami lokalowymi pozostałymi po wojnie. Był logiczną konsekwencją dekretu „bierutyzacyjnego”. Właściciele kamienic i większych domów mieszkalnych utracili swobodę wyboru najemcy i kształtowania umów najmu, co faktycznie prowadziło do pozbawienia ich władztwa nad nieruchomościami. Niemal jednocześnie na właścicieli domów mieszkalnych nakładano obowiązki związane z ich odbudową i rozbudową oraz podatki od najmu (nierzadko w wysokości 85 proc. przychodów).
W świetle przepisów tego dekretu decyzja administracyjna o przydziale lokalu mieszkalnego miała pierwszeństwo i była ważniejsza niż umowa najmu zawarta z właścicielem tegoż lokalu. Co więcej, przydział ten wydany odgórnie przez władzę kwaterunkową zastępował umowę cywilnoprawną zawartą pomiędzy lokatorem a właścicielem i nie wymagał on zgody właściciela. Dekret ten obowiązywał początkowo w siedmiu największych miastach Polski: Warszawie, Łodzi, Gdańsku, Lublinie, Krakowie, Katowicach i Poznaniu.
Zasięg dekretu rozciągnięto w 1951 r. na wszystkie lokale. Zakres ingerencji (np. wielkość mieszkań, do których dokwaterowywano rodziny, lub tzw. pożądana liczba osób w mieszkaniu) zależał od decyzji konkretnej rady narodowej. Zazwyczaj dotyczył mieszkań o więcej niż pięciu izbach. Najczęściej stosowano regułę, że na jedną osobę może przypadać nie więcej niż jeden pokój. Do większych mieszkań dosiedlano więc dodatkowych lokatorów. Mieli oni jeden lub kilka pokoi dla siebie wraz z prawem do korzystania z kuchni i łazienki. Dekret anulowano dopiero w 1956 r., w ramach politycznej liberalizacji.
Co potwierdza, że realizm w stosunkach własnościowych i gruntowych na terenie Warszawy zaczął przywracać dopiero Władysław Gomułka. To on przywrócił m.in. spółdzielczość mieszkaniową, zwrócił domy do 110 mkw., wprowadził kredyty dla budowniczych domów jednorodzinnych. Ale skutków „bierutyzacji” nie udało się wyeliminować. Najdrastyczniejszym przykładem jest otoczenie Pałacu Kultury i Nauki wzniesionego w miejscu gęstej przedwojennej zabudowy. Ale to tylko najbardziej widoczny przykład. Wykaz nieruchomości objętych dekretem Bieruta, który znajduje się dziś w Biuletynie Informacji Publicznej, obejmuje 1946 pozycji.
Co komuniści przemycili w dekrecie Bieruta? „Art. 1. W celu umożliwienia racjonalnego przeprowadzenia odbudowy stolicy i dalszej jej rozbudowy zgodnie z potrzebami Narodu, w szczególności zaś szybkiego dysponowania terenami i właściwego ich wykorzystania, wszelkie grunty na obszarze m.st. Warszawy przechodzą z dniem wejścia w życie niniejszego dekretu na własność gminy m.st. Warszawy. Art. 4. Terminy i tryb obejmowania w posiadanie przez gminę m.st. Warszawy gruntów, określonych w art. 1, ustali w rozporządzeniu Minister Odbudowy w porozumieniu z Ministrem Administracji Publicznej. Art. 7. (1) Dotychczasowy właściciel gruntu, prawni następcy właściciela, będący w posiadaniu gruntu, lub osoby prawa jego reprezentujące, a jeżeli chodzi o grunty oddane na podstawie obowiązujących przepisów w zarząd i użytkowanie - użytkownicy gruntu mogą w ciągu 6 miesięcy od dnia objęcia w posiadanie gruntu przez gminę zgłosić wniosek o przyznanie na tym gruncie jego dotychczasowemu właścicielowi prawa wieczystej dzierżawy (...). (2) Gmina uwzględni wniosek, jeżeli korzystanie z gruntu przez dotychczasowego właściciela da się pogodzić z przeznaczeniem gruntu według planu zabudowania, a jeżeli chodzi o osoby prawne - ponadto, gdy użytkowanie gruntu zgodnie z jego przeznaczeniem w myśl planu zabudowania nie pozostaje w sprzeczności z zadaniami ustawowymi lub statutowymi tej osoby prawnej. Art. 8. W razie nieprzyznania dotychczasowemu właścicielowi gruntu wieczystej dzierżawy lub prawa zabudowy wszystkie budynki, położone na gruncie, przechodzą na własność gminy, która obowiązana jest wypłacić właścicielowi ustalone w myśl art. 9 odszkodowanie za budynki, nadające się do użytkowania lub naprawy. Art. 10. Pisma, dotyczące przekazania tytułu własności gruntów na rzecz gminy m.st. Warszawy, oraz pisma dotyczące ustanowienia wieczystej dzierżawy i prawa zabudowy na rzecz dotychczasowych właścicieli gruntów, wolne są od opłaty stemplowej, a wnioski i wpisy hipoteczne dotyczące tych czynności wolne są od opłat sądowych i hipotecznych”. Dekret podpisali: Prezydent KRN Bolesław Bierut, w/z Prezes Rady Ministrów Władysław Gomułka, Minister Odbudowy Michał Kaczorowski, w/z Minister Administracji Władysław Wolski, Minister Skarbu Konstanty Dąbrowski, Minister Sprawiedliwości Henryk Świątkowski |